Przyzwyczaiłeś się już do upałów?

Zjeżdżałem z ekwadorskich Andów na wybrzeże, doświadczyłem całej klasy nieoczekiwanych wzruszeń. Nie byłem do tamtej pory dostatecznie świadom, że niemal całość dwu i półrocznej podróży przebiegło mi w regionach gorących. Jasne, czasem podjeżdżało się na chłodne przełęcze, ale tylko po to, by zaraz runąć z powrotem w upalne doliny.

Garnek w gorącym klimacie

Tym razem, w Ekwadorze, spędziłem całe dwa miesiące na wysokościach oscylujących wokół trzech tysięcy metrów nad poziomem morza. Spotykałem innych ludzi, bardziej zamkniętych czy po prostu nieśmiałych, mówiących z tym swoim charakterystycznym andyjskim zaśpiewem. Mieszkańcy gór są zupełnie inni niż ci z wybrzeża i nizin. Inne są zapachy, inne smaki i muzyka. Inna roślinność, inne drzewa i dym z pieców inny. Inna jest kuchni i – może przede wszystkim – klimat zmienia się nie do poznania. Jest zimno, zwłaszcza, gdy andyjska zima nie chce puścić i pada, i chmury, i cienie.

Dopiero zjeżdżając z ekwadorskich Andów na wybrzeże zdałem sobie sprawę, że tam, na górze, przebywałem niby na wygnaniu. Zdaje się, że Tischer mówił, że melancholia jest zabijaniem woli, ale ja naprawdę niechcący. Te ataki wspomnieniowe są tak cielesne, że trudno je kontrolować za pomocą woli i umysłu. Wdychałem powietrze gorącej ziemi i oczy niemal stawały mi we łzach. W połowie zjazdu – charakterystyczna woń traw na 1500 m n.p.m., zapamiętana na zawsze przy okazji spacerów w okolicy Quetzaltepeque. Kiedy zaczęły pojawiać się pola bananów, powiedziałem sobie w duszy „no chyba będę ryczał”, chociaż ostatecznie nie ryczałem.

W głowie pojawiały się obrazy i przeżycia z wybrzeży kolumbijskich, z Wenezueli, nawet z Panamy (to ostatnie zaskoczyło mnie najbardziej, bo Panama, powiedzmy, nie należy do moich ulubionych krajów). Oddychałem mocno, pełnymi płucami, a na twarzy pojawił się nieświadomie uśmiech nieskalany, bezwarunkowy, czysty.

Na dole, w Huigrze, przywitało mnie miasteczko ciasno pozlepianych domów z desek. Przed jedyną restauracją siedział właściciel w oczekiwaniu na klientów, którzy nigdy nie dotarli. Zobaczyłem czarnoskórą kobietę z gigantycznym tyłkiem i uśmiechnąłem się. Po drugiej stronie ulicy mignęły mi sylwetki pięknych dziewczyn o smaku plaży i wakacji. Zabrzmiał reggaeton zamiast disco andino (żeby było jasne: oba gatunki oceniam jako dość obrzydliwe).

Poczułem się swojsko. Wszystkie te wzruszenia i emocje związane są nie tyle z istotą charakterystyk otoczenia, a z ludźmi i przeżyciami, jakim te charakterystyki towarzyszyły. Kiedy określone charakterystyki wracają, nieświadomie – cieleśnie – przeczuwam, że razem z nimi wrócą osoby i zdarzenia, choćby i takie przeczucie nie miało kompletnie żadnego sensu. Przecież Ekwador to nie Kolumbia, nie Wenezuela, gdzie zostawiłem przyjaźnie i wspomnienia. Najpiękniejsze jest jednak to, że nasze ciała są tak niezależne w swoim odczuwaniu, że nie akceptują tej prostej logiki. 

I rzeczywiście, kiedy kilka kilometrów niżej trafiłem na strumień z wodospadem i wodą przyjemną do kąpieli, i kiedy wreszcie zmieniłem ciepłe górskie buty na odwieczne klapki, niemal oczekiwałem, że zjawi się nagle ktoś znajomy, by powitać mnie po powrocie z zimnego świata.


* * *


Zjeżdżając niżej i niżej, serce sukcesywnie zbliżało mi się do gardła: zupełnie tak, jak dzieje się, gdy przeczuwamy, że zbliżamy się do jakiegoś z dawna oczekiwanego wydarzenia. U końca serii zakrętów górskiego zbocza znalazłem się w Clementinas. Wybrałem gruntową drogę w prawo, która wchodziła w pomiędzy bananowe gaje i pastwiska bydła zebu. Upał rósł z każdym kilometrem. Wydawało mi się, że zaraz wyjadę w Tolu czy Necocli, gdzie powitają mnie zawsze ci sami mężczyźni siorbiący aguardiente, układający domino, akompaniowani przez nieśmiertelne vallenato; śniade panie w piekarniach słodkich chlebów i wiecznie przesłodzonej, wodnistej kawy.

Ale zamiast tego wyjechałem w Venturze, miasteczku zakurzonych uliczek zagubionym między ostatnimi pagórami Andów, zalanymi puszczańską wszechobecnością drzew i zielska. To miasteczko mogłoby z powodzeniem stanowić zupełnie dobre zastępstwo dla Capurgana (Necocli, Tolu, etc.), ale nie znalazłem tam ani vallenato, ani dupiastych murzynek, ani piekarni, ani kawy, ani empanad. Nic tam nie znalazłem ze znanych mi elementów (oprócz, rzecz jasna, znanych mi zapachów, których zdążyłem się już nawdychać po drodze).


Jeszcze nie wiedziałem, że za Cumanda czekają mnie patia domów o woni suszących się ziaren kakao (jak w Rio Caribe), że kawałek dalej - pola trzciny (jak w Valle del Cauca) i ryżowe mokradła (jak w Guarico). Usiadłem, by poczekać na coś (na kogoś?) znajomego, choćby to miał być tylko jakiś dźwięk, cień czy przywidzenie. Po prostu nie wiedziałem co zrobić z całym tym zestawem emocji, który pożerał mnie od środka. Wówczas ktoś do mnie podszedł i zapytał, czy przyzwyczaiłem się już do upałów. 

Komentarze

  1. Ależ Ty świetnie piszesz! Dzięki :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajnie się czyta wpis ale brakuje dodatkowo zdjęć z podróży.

    OdpowiedzUsuń
  3. Też mi podchodzi serce do gardła, bo wydaje mi się, że zaraz Cię zobaczę. Przez chwilę byłeś tak blisko ..., a jednak tak daleko...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!

Popularne posty